CHINY - szczyt szczytów i ręczna robota (cz. 2)

Jak się przekonałam Chińczycy nie lubią się ograniczać. Na własne potrzeby ustaliłam sobie zakres skali następująco: mikro europejska, makro rosyjska, mega amerykańska i na końcu chińska. Wielkość nabiera tutaj nowego znaczenia.
Wielkie blokowiska, nowe obiekty czy drogi budowane są (przynajmniej w Syczuanie) niemal z dnia na dzień. Nie było w tym mieście jeszcze hali wystawienniczej, teatru, sali koncertowej, autostrady? Cyk, rok później już jest. A że będzie się tam odbywać tylko kilka koncertów, wystaw rocznie, a po trzypasmowej autostradzie przejedzie garstka samochodów? Cóż... Co mnie zastanowiło i pytałam o to znajomych Chińczyków, ale odpowiedzi ich były dość wymijające. Dlaczego budowane są tak gigantyczne osiedla, w których nikt nie mieszka? Wyglądają jak rozległe pustynie, po których nie jeździ nawet jeden samochód. Jakby, ewakuowano z nich całą ludność, a wszystko lśni nowością. Może ktoś z Was wie?
No więc jeśli jesteśmy w Syczuanie, a skala jest chińska to tutaj właśnie znajduje się szczyt szczytów. Everest, czy K2 mogą mu tylko pozazdrościć. Nie, nie wysokości, ale tego, co na tym szczycie się znajduje.

GOLDEN SUMMIT - złote, wszystkowidzące oko Buddy



Góra Emei to jedna z czterech świętych gór w Chinach i niezwykle prężnie działający ośrodek buddyzmu. Wznosi się na wysokość 3077 m. n..p.m. i jest najwyższą spośród świętych gór. Niegdyś jej wieżchołek zwany był tylko brązowym, a dziś znany jest już jako złoty szczyt - Golden Summit. Wszystko dzięki wznoszącemu się tutaj i najwyżej na świecie usytuowanemu posągowi Samantabhadra czyli bodhisattwy. Przedstawiony jest on jako siedzący na kwiecie lotosu i białym słoniu z trzema parami kłów. Sam posąg mierzy 48 m, a wysokość ta nie jest przypadkowa nawiązuje bowiem do 48 ślubów Amitabhy. Posąg jest pokryty miedzią a twarze zaś podobno są pokryte złotem. Dziesięć kierunków, w które spoglądają spokojne, rozmarzone twarze odnosi się natomiast do dziesięciu przykazań Samantabhadry.


Aby dostąpić zaszczytu spojrzenia na ten cud myśli buddyjskiej trzeba pokonć pewne przeciwności. Po pierwsze na szczycie jest zimno niezależnie od tego jaka temperatura panuje na dole. Chińczycy jednak świetnie sobie poradzili z tym kłopotem. Każdy turysta wjeżdżający na teren skąd wyrusza się na szczyt, jeśli jest nieprzygotowany, otrzymuje gustowną czerwoną kurtkę oraz płaszczyk przeciwdeszczowy. Potem wsiadamy do kolejki linowej, z której roztaczają się piękne widoki. Syczuan jest zieloną krainą i tutaj to właśnie widać. Kolejka szybko dowozi chętnych na szczyt, tak szybko, że zatykają się uszy pod wpływem zmiany ciśnienia. Kolejna niespodzianka czeka na szczycie. Zdecydowanie nie jest to wycieczka dla osób mających problemy wydolnościowe. Moje nogi, dopóki się nie przyzwyczaiłam, były jak z ołowiu i ledwo nimi powłóczyłam. Wysokość jest tutaj w pierwszym momencie odczuwalna. A trzeba jeszcze wspiąć się na schody.


Na świętej górze Emei można podobno doświadczyć kliku cudów natury: zapierającego dech wschodu słońca, morza chmur, światła Buddy i świętego światła. Największym szczęściarzem jest ten, który doświadczy tych czterech cudów za jednym razem. Niestety chyba nie zasłużyłam, bo pogoda była raczej kapryśna i cuda przeszły mi koło nosa. Szczyt, jakkolwiek by to nie brzmiało, jest w ciągłej budowie. Wznoszone są tutaj kolejne obiekty i zrobienie zdjęcia bez dźwigu w tle jest trudnym zadaniem. Przy pracy na szczycie zatrudniona jest też lokalna społeczność, która przenosi materiały i rzeczy w tradycyjny sposób czyli na własnych plecach. Bardziej leniwi turyści mogą też skorzystać z lektyk, w których będą noszeni po terenie szczytu. Warto wejść do tutejszych świątyń oraz do podstawy samego posągu.




CHENGDU - stolica z pandą w tle


Tianfu - główny plac w Chengdu jest wielki. Z jednej strony widać łuk z pandą, a z drugiej...
...czujne oko wodza narodu

Stolica Syczuanu kojarzona jest z pandami, pandami i... jeszcze raz pandami. Na zwiedzanie miasta miałam jednak tylko jeden dzień wykorzystałam go więc trochę inaczej. Zamiast podglądać puchate misie postanowiłam pochodzić po mieście i popodglądać życie Chińczyków. Za radą znajomej Chinki rano, około godziny 9.30 wybrałam się do People's Park. To wielka plama zieleni na mapie miasta. Pierwszy teren zielony powstał tutaj już w 1911 roku i pierwotnie nosił nazwę park Shaocheng, od rejonu w którym się znajdował, a wstęp do parku był płatny. Obecnie park jest otwarty dla odwiedzających, zajmuje powierzchnię 130 500 m kw., a tereny zielone stanowią prawie 78% jego powierzchni. Mieszczą się w nim znane pawliony herbaciane rośnie mnóstwo gatunków roślin, znajduje się park bonsai i orchidei. To, co zafascynowało mnie w tym miejscu najbardziej to jednak sami Chińczycy. Korzystali oni w pełni z uroków parku. Spacerowali, robili mnóstwo zdjęć, biegali za swoimi pociechami, które ubrane były w dość ciekawe wdzianka. Nigdzie indziej nie spotkałam się ze spodenkami, z całkowicie odkrytą pupą. Ułatwiać miały wysadzanie dziecka. Wszędzie panował radosny harmider. Natrafiłam tutaj też na coś, o czym, przed przyjazdem do Chin tylko czytałam - ćwiczący zbiorowo Chińczycy. Ranek okazał się doskonałym momentem, aby ich poobserwować. Na temat zbiorowych tańców i sportów piszę więcej tutaj MOJE TOP 5 co robić w Chinach



Podpatrywanie Chińczyków kontynuowałam spacerując wzdłuż ulic Wenweng, Tongci, aż do Wuhouci street. Tutaj też zjadłam najlepsze ciasteczko księżycowe - świeżo wyciągnięte z pieca i pysznie pachnące. Będąc w Chinach wprost nie sposób się nie natknąć na ten przysmak. Mają różne nadzienia od słonych po słodkie lub tak jak moje słodko - słone. Od ulicy Wuhouci odchodzą dwie uliczki, które zdecydowanie warto zobaczyć jedna nazywana jest tybetańską, druga to bardzo znana Jinli street. Uliczkę tę zostawiłam sobie na deser. Wcześniej postanowiłam zwiedzić świątynię Wuhou i uwieżcie mi zdecydowanie warto się tam wybrać, choć czuć tutaj bardziej turystyczny klimat. 


Mechanik przy głównej ulicy w centrum miasta

Mały strażnik światyni Wuhou


Wejście do tajemniczego ogrodu w Wuhou...
 
i kraina bonsai we wnętrzu

Świątynia Wuhou czyli świątynia markiza Wu poświęcona jest Zhuge Liangowi żyjącemu w latach 181 - 234 doradcy i znanemu strategowi Imperatora Liu Beia. Świątynia to cały kompleks budowli, parków i pokrytych nenufarami oczek wodnych. Piękne miejsce, które daje wytchnienie od zgiełku. Można się tu nieco zgubić. Całość podzielona jest na pięć sekcji od południa na północ są to: brama, druga brama, sala Liu Beia, Korytarz i światynia Wuhou z salą Zhuge Lianga.

Uliczka tybetańska tuż na przeciwko wejścia do światyni znajduje się uliczka, przy której przycupnęły sklepy z tybetańskimi wyrobami. Najbardziej interesujące dla mnie były sklepy z cudownym turkusem. Cudeńka, jakie można tam zobaczyć zapadają w pamięć, a przy zakupie sprawiają, że pieniądze też jakby zapadły się pod ziemię - ceny były zaporowe. W Chinach niestety z pamiątkami wogóle jest tak, że albo kupujemy "chińszczyznę", albo trzeba wysupłać zdecydowanie pokaźną kwotę, żeby kupić prawdziwie piękne rzeczy. Mało jest propozycji środka.

Turkusowe rzeźbinone dzieła sztuki

Jinli street to prawdziwie magiczne, choć i najbardziej turystyczne miejsce, które widziałam. Warto je jednak odwiedzić szczególnie wieczorem, ale i w dzień robi wrażenie. Wieczorem rozbłyska czerwonymi latarniami i wszystko nabiera ciepłych kolorów. Ja czułam się tutaj jak w bombonierce. Tutaj też pierwszy raz próbowałam duriana - owocu o smaku podobnym zupełnie do niczego. Był słodko- śmierdząco -gryzący - ewidentnie dla koneserów ciekawych i dziwacznych potraw. Moje kubki smakowe poległy w starciu z jego smakiem. Uliczka ta poświęcona jest przede wszystkim kunsztowi rzemiosła. Ręcznie robione grzebienie, wycinanki, pędzle, instrumenty, lalki teatru cieni, zdobione jaja, cukrowe lizaki, malowany jedwab, kosmetyki, zielona herbata we wszystkich odcieniach zieleni i wreszcie piękna, misterna, ręcznie robiona biżuteria, której poświęciłam osobny wpis.






Może zainteresuje Cię też:

Komentarze

  1. Jak ja marzę, by odwiedzić Chiny!!! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oby marzenie się spełniło! Wtedy radzę zacząć od Syczuanu właśnie.

      Usuń
  2. Turyści dostają czerwone kurteczki? Omg, przydałoby się coś takiego w wersji polsko-tatrzańskiej ;-)) na nieprzygotowanych do wycieczek w górach, ostatnio jakis pan wziął siekierę zamiast czekana hehehe

    Bardzo zacnie te Chiny się prezentują w buddyjskich klimatach

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Syczuan jest bardzo buddyjski i faktycznie tętni wiarą. Miałam szczęście i trafiłam na ich modlitwy niestety nie można ich było nagrywać ani fotografować. A co do kurteczek to rozwiązanie mnie powaliło :) Faktycznie może warto by przenieść na rodzimy grunt - panie w szpilkach na giewoncie :)

      Usuń
  3. Bardzo interesujący tekst i świetne zdjęcia:)!

    OdpowiedzUsuń
  4. Jakoś nigdy nie marzyłam za bardzo o tym, aby odwiedzi Chiny. Prędzej Japonię. Natomiast po tym wpisie marzą mi się już Chiny. ;-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz